Najcenniejsze, co mam, to to o co poprosiłam

To powtarza już od jakiegoś czasu. Chwile, w których obserwuję, jak działa dla mnie to, że nie kisiłam, lecz poprosiłam.

Historia o tym?

We wrześniu, moje dzieci powoooli wtapiały się w przedszkole. Pierwsze dni były wspólne, rozstania krótkie, wydłużane stopniowo. Największym wyzwaniem okazało się... opuszczanie przedszkola. Popołudniu, B. i K. wcale nie mieli ochoty wychodzić zgodnie z moim planem, o 15:00 (co wypadało akurat wtedy, kiedy byli już bardzo senni). W efekcie, między 14:45 a 15:45 odbywaliśmy długie podążanko-jużjużwychodzanko-łapanki. Ja i dwoje chcących bawić się oraz pokazać mi to... i jeszcze to... w dużej, wciągającej przestrzeni... 3-latków. Jak bardzo te sytuacje pokazywały mi nierównowagę, której doświadczałam dużo częściej w swoim życiu solo-mamy! Wszystko, czego próbowałam, nie działało. W kolejnym zmęczeniu i nerwie związanymi z próbami wyjścia, rozpłakałam się. Nie potrafiłam zabrać dzieci z przedszkola! Mieliśmy problem!

Złamana... poprosiłam o pomoc w wychodzeniu. Innych dorosłych, kadrę. O wyeksportowanie tych córeczki i syneczka, którzy nie chcieli ze mną wyjść. Kliknęło. Ja i inne dorosłe (w naszym demokratycznym przedszkolu nauczycielki tytułuje się po imieniu, a, dla odróżnienia od dzieci, dorosłymi), umówiłyśmy się na: a) przy podwieczorku, „oficjalne” pożegnanie kilkorga dzieci, których rodzice odbierali, tak jak ja, około trzeciej; b) obecność którejś z nich przy moich dzieciach, kiedy przychodzę ich odebrać z przedszkola c) pomoc przy wyjściu. I tak, od tego dnia, wraz z moim popołudniowym „cześć, jestem!”, opiekunki dziękowały Karimie i Brunowi za wspólny dzień, proponując im pomoc w założeniu butów, pozbieraniu ich rzeczy. Szybko stworzyli własne przygodowe rytuały wyjścia. Okazało się, że dzieciom było łatwiej przyjąć tę pomoc od nich – od osób, w których towarzystwie spędziły poprzednich kilka godzin, niż ode mnie, która po przerwie lądowała na ich planecie.

Zrobiło się o niebo lżej. Po kilku dniach to „lżej” weszło nam w krew. Ale jeśli któregoś dnia było tak, że najpierw ja, Bruno i Kama witaliśmy się... oglądaliśmy, co stworzyli w ciągu dnia... jeśli kończyli przy mnie podwieczorek... albo szliśmy razem do szatni... i w którymś momencie czułam, że trudno połapać mi ich i wszystkie nasze końce – ponownie, brałam oddech i PROSIŁAM O POMOC. Pojawiające się uczucie ulgi, spokoju, równowagi... Przestrzeni, otwartej na moje potrzeby... były bezcenne. Co ciekawe, to wcale nie działo się po tym, jak moja prośba była spełniana. Ten spokój, ulga... pojawiały się już po „poproszę”.

Od tego czasu, obserwuję to i praktykuję.

Tak, na wejściu, wydaje mi się to prawie za każdym razem trudne!

Poprosić byłego partnera o wyższe alimenty;
koleżankę o wypranie obsiusianych ubrań moich dzieci, które przypadkiem zostawiliśmy u niej;
przyjaciółkę o wieczór z B. i K., tuż przed jej wyjazdem na urlop;
mamę o cokolwiek, co jest raczej „moje” niż „jej”.

Moim sposobem jest:
uznać swoją potrzebę i prawo, żeby mi było lżej,
otworzyć na pomysł, że inna osoba może mi pomóc,
wreszcie – poprosić z szacunkiem i z otwartością na to, że ta druga osoba może zarówno zgodzić się, jak i odmówić.

I wtedy, wraz z prośbą pojawia się u mnie ten błogi stan...
On utrzymuje się NAWET w długim oczekiwaniu na odpowiedź i wobec ewentualnej odmowy!

W efekcie, najcenniejsze, co dziś mam, to to, o co poprosiłam oraz fakt, ŻE.

(Oprócz całej masy spraw, osób, zasobów, o które nie prosiłam wprost, ale które potrafiłam przyjąć. O czym innym razem <3)

Komentarze

Popularne posty