Odnowa biolo... blo... blogiczna
Kochane, kochani, będzie tu teraz inaczej.
Całe lato i pół jesieni odpoczywałam, oddychałam, od-przestraszałam się. Po założeniu bloga pod swoim nazwiskiem oraz ze swoimi twarzą i piersią, twarzującymi mu na Facebooku. Dekompresowałam się z tego uczucia, że dżizys krajst, teraz to już mi tylko znosić znosić złote jaja. A czym są moje złote jaja... Aaaa.
Myślałam momentami, że go usunę. Że porzucę. To blllo-dziecko, którego... wstydziłam się! Dlaczego? Niewygodnie, a zarazem bardzo łatwo mi powiedzieć, dlaczego wstydziłam się tego bloga. Bo – nieidealny. Bo – mój. Bo nie-wiadomo-w-jakim-celu. Bo miał być jakiś. Bo trudno mi powiedzieć, jaki. Bo miał być jakiś inny? Może czyjś inny, najlepiej.
To piecze, nie?
A bird doesn't sing, because it has an answer. It sings because it has a song. Maya Angelou.
Któregoś dnia błysnęło mi, że... może... nie muszę go kasować. Odwoływać opublikowanych słów i składać za nie samokrytyki. Mogę po prostu przestać pisać.
Innego dnia zaświtało, że może mogę i czasem coś napisać. Tak po cichu. Może ot na blogu, nie szerując na Facebooku? Tak po prostu. Bo skoro zapisuję sobie w prywatności jeden notes, a zarysowuję drugi. To mogę sobie też poszeptać, kiedy poczuję, na moim blogu.
Coś tam napisałam.
Przy okazji, zobaczyłam roboczy panel bloga zagracony projektami nigdy nie opublikowanych (chcących być mądrymi i wystudiowanymi) artykułów. Zachciało mi się odgracić go. I poziomu telefonu... pierwszy raz używając panelu bloga w ten sposób, nacisnęłam: Usuń. Naprawdę usunąć, dopytuje wyskakujące okienko. Tak, usuń.
Usunęłam – mój najszerzej komentowany, polubiany, łezki Wasze i moje wyciskający wpis. Ten o tym, że potknęłam się jako mama i czego nauczyłam się wtedy o miłości. O moim byciu mamą, a jednocześnie mamą mojej wewnętrznej dziewczynki. Był to wpis, do którego sama wracałam, bo mnie koił. Po którym napisałyście mi kilkanaście komentarzy i wiadomości o tym, że i Wy go czujecie. Że czytając, płaczecie. Że to, co napisałam, jest dla Was piękne i prawdziwe. Że wow.
To był wpis na blogu, który był mój i którego się wstydziłam.
Objęłam się czule.
Tak siedziałam, siedziałam, aż dotarło.
I wiecie co? Do usłyszenia!
Całe lato i pół jesieni odpoczywałam, oddychałam, od-przestraszałam się. Po założeniu bloga pod swoim nazwiskiem oraz ze swoimi twarzą i piersią, twarzującymi mu na Facebooku. Dekompresowałam się z tego uczucia, że dżizys krajst, teraz to już mi tylko znosić znosić złote jaja. A czym są moje złote jaja... Aaaa.
Myślałam momentami, że go usunę. Że porzucę. To blllo-dziecko, którego... wstydziłam się! Dlaczego? Niewygodnie, a zarazem bardzo łatwo mi powiedzieć, dlaczego wstydziłam się tego bloga. Bo – nieidealny. Bo – mój. Bo nie-wiadomo-w-jakim-celu. Bo miał być jakiś. Bo trudno mi powiedzieć, jaki. Bo miał być jakiś inny? Może czyjś inny, najlepiej.
To piecze, nie?
A bird doesn't sing, because it has an answer. It sings because it has a song. Maya Angelou.
Któregoś dnia błysnęło mi, że... może... nie muszę go kasować. Odwoływać opublikowanych słów i składać za nie samokrytyki. Mogę po prostu przestać pisać.
Innego dnia zaświtało, że może mogę i czasem coś napisać. Tak po cichu. Może ot na blogu, nie szerując na Facebooku? Tak po prostu. Bo skoro zapisuję sobie w prywatności jeden notes, a zarysowuję drugi. To mogę sobie też poszeptać, kiedy poczuję, na moim blogu.
Coś tam napisałam.
Przy okazji, zobaczyłam roboczy panel bloga zagracony projektami nigdy nie opublikowanych (chcących być mądrymi i wystudiowanymi) artykułów. Zachciało mi się odgracić go. I poziomu telefonu... pierwszy raz używając panelu bloga w ten sposób, nacisnęłam: Usuń. Naprawdę usunąć, dopytuje wyskakujące okienko. Tak, usuń.
Usunęłam – mój najszerzej komentowany, polubiany, łezki Wasze i moje wyciskający wpis. Ten o tym, że potknęłam się jako mama i czego nauczyłam się wtedy o miłości. O moim byciu mamą, a jednocześnie mamą mojej wewnętrznej dziewczynki. Był to wpis, do którego sama wracałam, bo mnie koił. Po którym napisałyście mi kilkanaście komentarzy i wiadomości o tym, że i Wy go czujecie. Że czytając, płaczecie. Że to, co napisałam, jest dla Was piękne i prawdziwe. Że wow.
To był wpis na blogu, który był mój i którego się wstydziłam.
Objęłam się czule.
Tak siedziałam, siedziałam, aż dotarło.
I wiecie co? Do usłyszenia!
��������
OdpowiedzUsuń